środa, 30 czerwca 2010

Obrońcy Niezalu po raz pierwszy

Prezentujemy premierowy tekst nowego działu "16mm", w którym pisać będziemy o najnowszych poczynaniach kina niezależnego. Nazwę działu - "Obrońcy Niezalu" - zaproponowała królowa całego rapu, Ola Graczyk. Sam pomysł rubryki pochodzi od Ani Bielak, która też tekstem o mumblecore movies wprowadza nas gładko w obszar zagadnień amerykańskiego niezalu ostatniego pięciolecia.


Amerykańscy Niezależni. Po Cassavetesie, Mumblecore

Bracia Josh i Benny Safdie

Niepokorne kino niezależne nie poddaje się łatwym kategoryzacjom. Filmowcy nie chcą być szufladkowani w ramach określonego nurtu. Jeśli jednak przez takowy mają się definiować, podkreślają, że nie popadają w żadne ograniczenia. „Nie tworzymy niczego na wzór Dogmy’95, nie mamy lidera ani zasad” – powiedział reżyser i aktor Mark Dupplas podczas festiwalu South by Southwest odbywającego się corocznie w Austin w Teksasie. Nie zmienia to faktu, że w amerykańskiej prasie filmowe poczynania grupy niezależnych twórców stały się rozpoznawalne dzięki produkcjom takim jak „Humpday” (2009) Lynn Shelton, nagrodzonym na festiwalu w Sundance przez Jury, a w Polsce dzięki „Pocałunkowi o północy” (2007) Alexa Holdridge’a – uhonorowanemu Grand Prix podczas drugiej edycji Off Plus Camery czy wreszcie „Go Get Some Rosemary” (2009) Josha i Benny’ego Safdie, pokazywanego w Konkursie Głównym minionego krakowskiego festiwalu. Wpisują się one bowiem w nurt nazwany Mumblecore przez Andrew Bujalskiego w „indieWIRE” po festiwalu South by Southwest w 2005 roku. Reżyserzy zyskali przy okazji miano Slackavetes dzięki dziennikarzom, którzy swój wykoncypowany termin ukuli odnosząc się do metody twórczej Johna Cassavetesa i koncepcji neo-slacker generation, wykorzystywanej przez Richarda Linklatera czy Kevina Smitha do portretowania ludzi dwudziestokilkuletnich, których apatia i swojego rodzaju lenistwo wpycha w obręb tzw. antymaterialistycznej kontrkultury.

Jakkolwiek twórcy wrzucani do jednego worka opatrzonego znajomą festiwalowej publiczności etykietką odżegnują się od reguł, są elementy stanowiące nie tylko wspólny mianownik filmów, ile esencję ruchu, który staje się niezwykle widoczny wśród niezależnych autorów. Mumblecore movies w ogromnej większości redefiniują przede wszystkim koncepcję kina drogi. Podróże, w które wyruszają bohaterowie, reżyserzy ograniczają bowiem do pokonywania przez nich dystansu między nowojorskimi ulicami i (nie)oswojonymi przestrzeniami cudzych mieszkań. Filmem tego typu jest właśnie „Pocałunek o północy” czy niewspomniany wcześniej „Quiet City” (2007) Aarona Katza, którego bohaterowie – Jamie (Erin Fisher) i Charlie (Chris Lankenau) wpadają na siebie na dworcu kolejowym i mijając Coney Island, wchodzą w przestrzeń zdefiniowaną przez codzienność, a nie mit, by rozpocząć wędrówkę, u kresu której nie czeka spełnienie amerykańskiego snu. Widzowie, którzy chodzą do kina licząc na swojego rodzaju eskapizm, nie odnajdą go bowiem w filmach reżyserów, którzy czerpią historie z własnych biografii, by pokazać prawdziwego człowieka stającego twarzą w twarz z mało efektownymi problemami życia codziennego.

"Go Get Some Rosemary"

Spojrzenie z dystansu na zawiłości relacji między ludźmi wchodzącymi dopiero w dojrzałość stanowi jednak duży atut młodych reżyserów, którzy zdają się spoglądać na wiele sytuacji z perspektywy wieku średniego. Znakomitym przykładem tego typu obserwacji jest bez wątpienia wspomniany wcześniej film Josha i Benny’ego Safdie „Go Get Some Rosemary”. Lenny (Ronald Bronstein), bohater pierwszego wspólnie zrealizowanego przez braci projektu, nie zauważył, kiedy zabawa przerodziła się w grę o wyższą stawkę – własną dojrzałość. Nie dopadł go więc kryzys wieku średniego, a ojcostwo nie zmieniło niczego w jego bezpretensjonalnym zachowaniu. O ile jednak film w niezwykle zabawny sposób polemizuje z cukierkowymi hollywoodzkimi komediami o rodzinnych perypetiach, o tyle bracia Safdie znakomicie rysują w nim przede wszystkim dramatyczny portret bez wątpienia starszego od nich mężczyzny, który znacznie lepiej czuje się jako kumpel swoich kilkuletnich synów, niż ich ojciec.

Niezależni reżyserzy starają się bowiem specjalizować w portretowaniu postaci nie poddających się prostym klasyfikacjom; bohaterów, których lekkomyślność zdaje się nie mieć granic, a dorosłość nie przychodzi wraz z wiekiem. Eleonore Hendrics, odtwarzająca kobiecą postać w „Go Get The Rosemary”, pojawiła się również w poprzednim, nieco mniej udanym filmie Josha Safdie „The Pleasure of Being Robbed” (2008) – pełnometrażowym debiucie reżysera pokazywanym podczas festiwalu w Cannes. Jej ówczesna postać o imieniu Eleonore – niegroźna kleptomanka żyjąca wedle własnych reguł, nierozważna, czasem trochę bezmyślna, stanowiła swoiste alter ego Lenny’ego. Mężczyzny, który zatrzymał się w przestrzeni stworzonej z fragmentów dziecięcych wyliczanek, trochę niczym główny bohater filmu „Maminsynek” (2008) Azazela Jacobsa, który utknął w domu swoich rodziców (w ich rolach autentyczni Flo i Ken Jacobs) , w miejscu niespełnionej młodości.

Codzienne wydarzenia i odniesienia do realnego życia filmowców nader często stanowią zresztą główną oś, wokół której oscylują bohaterowie mumblecore cinema. Zwykle są nimi młodzi ludzie około dwudziestego roku życia, którzy poszukują swojej tożsamości poprzez kontakt z drugim człowiekiem – tak samo wrażliwym, czasem nieco bardziej zagubionym. Wplątują się w relacje, których przypadkowość wytwarza pewność tego, że szczerość między ludźmi jest możliwa i potrzebna jako sposób na opowiedzenie siebie de facto sobie samemu.

Tego typu sytuacja jest znamienna przede wszystkim dla filmu Aarona Katza „Dance Party, USA” (2006). Zaskakuje w nim otwartość, z jaką Gus (Cole Pensinger) opowiada Jessice (Anna Kavan) o gwałcie, którego dopuścił się po pijanemu na imprezie. Zadziwia dojrzałość wyznania wpisanego w kontekst przypadkowej rozmowy na tytułowym dance party. Katz nie przydaje jednak obrazowi gatunkowej ciężkości, nie konstruuje dramatycznych splotów wydarzeń, które w prymitywny sposób szantażowałyby widza podatnego na emocjonalną identyfikację z sytuacją. Oba filmy fabularne Aarona Katza, bez wątpienia potwierdzają także, że młody reżyser z Portland wierzy w naturalistyczne dialogi improwizowane na planie przez nieprofesjonalnych aktorów. Zarówno w filmie „Dance Party, USA” jak i rok późniejszej produkcji „Quiet City”, reżyser wykorzystuje technikę długich ujęć zdejmowanych kamerą z ręki, których proweniencję odnaleźć można w dekadzie cinéma-vérité.

"Easier with Practice"

Jednym z głównych wątków charakterystycznych dla Mumblecore Cinema jest więc podejmowanie prób skomunikowania się z drugim człowiekiem – często zapośredniczonych przed medium, które w takim samym stopniu pomaga nawiązać kontakt, jak i zdradza tego, który wierzy w technologię. Próbkę tego Kyle Patrick Alvarez zaserwował swojemu bohaterowi Davy’emu w filmie „Easier with Practice” (2009), nagrodzonym przez dziennikarzy podczas tegorocznej edycji Off Plus Camery. Davy, który jako pisarz żyje w świecie fikcji, znacznie lepiej czuje się w przestrzeni, która nie wymaga fizycznej bliskości. Wyjeżdżając w podróż na zachód, autor opowiadań próbuje co prawda doświadczyć życia, jakiego wizję roztoczył przed nim Jack Kerouac, jednak niczym amerykański pisarz w powieści „W drodze”, powinien raczej przyznać, że „nie ma nikomu nic do zaoferowania poza własnym zamętem w głowie”. W zamian dostaje jednak od losu próbkę tego, czym stają się relacje międzyludzkie pięćdziesiąt lat po czasie, kiedy triumfy święciła beat-generation, a miłość nie obywała się bez patrzenia i dotykania.

Telefon i Skype rozczarowują jednak tego, który zaufał w szczerość zapośredniczoną przez medium. Davy zbudował bowiem swój świat z fragmentów fikcji. Niestety poszczególne elementy układanki nie pasowały do siebie niczym puzzle, z których przy odrobinie sprytu i cierpliwości złożyć można spójny obraz. O ile zakończenia historii nie trudno nie przewidzieć, o tyle reakcja bohatera na obrót wydarzeń pozostaje niezwykle zaskakująca. Może jest taką tym bardziej, że Alvarez zaczerpnął swoją opowieść z rzeczywistości.

Jako młody twórca, reżyser nie waha się bowiem mówić, iż w dużym stopniu chce i próbuje opowiadać o sobie, własnych wątpliwościach i pragnieniach. Jego bohater kłamie w tej kwestii, całkowicie zaprzeczając podobnemu stwierdzeniu, lub nieco pretensjonalnie przytakując, że „przecież wszyscy tak robią”. Alvarez wydaje się być szczery w każdym aspekcie swojej pracy. Jak sam przyznaje, chciał zrobić film z gruntu osobisty. Podjął temat seksualności, ale nie skupiał się w takim stopniu na problemach związanych z płcią społeczno-kulturową, co na głęboko intymnej próbie zaakceptowania i zrozumienia bohatera przez samego siebie. Nie rezygnując z obecności głównej postaci w żadnej ze scen, chciał doświadczenie Davy’ego uczynić całością, poza którą niewiele jest już do pokazania.

Prawda, która rodzi się z własnych przeżyć, stanowi sedno reżyserskich starań o autentyzm historii opowiadanych w nurcie Mumblecore. Szczerość w stosunku do siebie i widzów bywa zaś zaletą, za którą cenimy młodych twórców, i powodem dla którego przymykamy oko na ich błędy oraz brak doświadczenia.

Anna Bielak /ana.bielak (at) gmail.com/

wtorek, 29 czerwca 2010

Nowinki, ciekawostki, różne

1. Dziś obsypaliśmy miasto tysiącem egzemplarzy 16. numeru 16mm. Wypatrujcie zielonych okładek ze zgarbionym Philipem Seymourem Hoffmanem i odkurzaczem, a dowiecie się, co przygotowały dla nas kina na sezon ogórkowy, kogo można nazwać nowym Cassavetesem i jakich filmów lepiej nie pokazywać chłopakowi/dziewczynie na pierwszej randce. Jak zawsze, znajdziecie nas +/- w tych rejonach:
UJ: WZiKS, Paderevianum, Gołębia, Grodzka, Mickiewicza, Św. Anny, Piłsudskiego, Amerykanistyka, ISP, JCJ, akademiki UJ /AGH / Uniwersytet Rolniczy / KIJÓW.CENTRUM (czytelnia), Ars, Kino Pod Baranami, Uciecha, Rotunda, Mikro, Sfinks, Agrafka, Wrzos / Instytut Sztuki, Bunkier Sztuki, Centrum Manggha, Międzynarodowe Centrum Kultury / Lokator, Alchemia, Spokój, Klub Pod Jaszczurami, Piękny Pies, Prowincje, Harris, Łódź Kaliska, Massolit, Dym, Manekin, Bomba, Filo
2. Kończy się sesja letnia,
zaczynamy myśleć o wakacjach i festiwalach, na które na pewno oddelegujemy bojówki naszych reporterów. W październiku - najprawdopodobniej w nowej szacie graficznej (o tym więcej niebawem) - przeczytacie u nas, co ciekawego działo się latem w Karlovych Varach, Wrocławiu, Toruniu, Kazimierzu Dolnym, a może i w Wenecji. Sobie i Wam życzymy udanych wyjazdów, nieprzespanych seansów, hackowalnego systemu rezerwacji wejściówek na wiadomym festiwalu filmowym oraz tanich drinków z palemkami w festiwalowych namiotach.
3. Kończy się sesja letnia (#2) i powracamy też do idei życia towarzyskiego. Z tej okazji po raz pierwszy na blogu
ujawniamy w bardzo niskiej rozdzielczości nasze twarze (nasze i naszych dobrych ziomków). Szczęśliwie Blogger nie udostępnia jeszcze aplikacji do tagowania znajomych ryjków, więc pozostaniemy na-wpół-anonimowi. Jeśli chcecie nas poznać w szczególe, zapraszamy na FB - tam zdarza nam się nawet podawać nasze adresy domowe (Julia!).
Poniżej zdjęcie kul stroboskopowych oraz nas siedzących wokół stołu w stroboskopowej zadumie (działo się na melanżu, chociaż nie widać; a może właśnie widać):4. Aha, i jeszcze jedno. Nasz nieoceniony partner, Kino Pod Baranami, zaprasza na trwające całe wakacje Letnie Tanie Kinobranie. Bilety tylko 6 zł, start 2 lipca. Info na: http://www.kinopodbaranami.pl/

niedziela, 20 czerwca 2010

Philip Seymour Hoffman odkurzający nasz biurowiec po zakończonej sesji letniej

wieści nadejście wakacji. Latem stawiamy na trawę, łąki, lasy, jeże, wiewiórki, jeziora, zen, minimal i lody wodne. Mamy nadzieję, że zielona okładka podoba Wam się tak samo, jak nam. Czyli bardzo.

piątek, 4 czerwca 2010

Pina Bausch na wielkim ekranie


7-10 czerwca Kino Pod Baranami zaprezentuje przegląd filmów poświęconych twórczości Piny Bausch, wybitnej choreografki, tancerki i reżyserki.
Tutaj można znaleźć więcej informacji na temat wydarzenia.
Event promowany jest też, rzecz jasna, na Facebooku.

POLECAMY, ZAPRASZAMY!

czwartek, 3 czerwca 2010

Sto minut samotności. "A Single Man"


Po seansach na festiwalu Off Plus Camera cieszyłam się możliwością przedzierania kuponów z ocenami jeszcze zanim znikły z ekranu napisy końcowe. Jednakże recenzji nie pisze się trzy sekundy po filmie i dlatego, nawet jeśli wydawało nam się, że to, co widzieliśmy, było dobre, z czasem nasz entuzjazm opada, słabnie pierwsze wrażenie i przychodzi krytyczna refleksja. „A Single Man” dostał ode mnie najwyższą ocenę, czyli piątkę, i z przyjemnością odkrywam, że nadal podtrzymuję tę notę.
George, grany przez Colina Firtha z powściągliwą elegancją, jest profesorem literatury na uniwersytecie w Los Angeles. Kiedy w wypadku ginie jego ukochany, Jim (Matthew Goode), z którym tworzyli szczęśliwy związek przez 16 lat, George nie może się po tym ciosie podnieść – postanawia popełnić samobójstwo. Wszystkie jego czynności i słowa mają zatem charakter uroczysty i ostateczny, bo spodziewamy się, że wykonuje je po raz ostatni w życiu, żegnając się ze światem. Pistolet raz po raz pojawia się w rękach bohatera, ale wiecznie coś przeszkadza mu w pociągnięciu za spust – złe ułożenie poduszki pod głową, dzwoniący telefon, zobowiązania towarzyskie, przypadkowe osoby pukające w szybę auta. To niesamowite, ile zabawnych sytuacji można wysnuć z wahania na krawędzi śmierci, nie niwelując wcale napięcia, jakie rodzi ta sytuacja.
Można się obawiać, kiedy osoba „spoza branży” zabiera się za filmowe rzemiosło; przykładem służą inicjatywy Madonny. Ale komuś, kto profesjonalnie zajmuje się modą, a więc jest wyczulony na kolor i fakturę, bliżej chyba do świata kina niż popowej piosenkarce. Tom Ford, reżyser, producent i współscenarzysta „Samotnego mężczyzny” udowodnił, że wysmakowanie wizualne można z sukcesem przenieść z wybiegu na ekran. Lata 60., w których rozgrywa się akcja filmu, to wyjątkowo wdzięczny estetycznie okres, aby służyć za tło fabularne. Ale nawet abstrahując od epokowego entourage’u, film Forda jest tak zmysłowy, że widz ulega złudzeniu, że obcuje nie tyle z przekazem audiowizualnym, co z wycinkiem rzeczywistości – czuć zapach sierści psa, chłód wody albo promienie słońca na skórze. Większość obrazów to wielkie zbliżenia – oczu, ust (uśmiechających się lub wypuszczających dym), przedmiotów – którym często towarzyszy zwolniony ruch, jakby bohater delektował się chwilą i szczegółem. Świat pogrążonego w smutku George’a ukazany jest w zgaszonych beżach i zimnych odcieniach; normalnie funkcjonujący ludzie wyróżniają się na jego tle kolorowymi ubraniami, czerwienią szminki. Również retrospekcje, w których poznajemy Jima, operują ciepłymi barwami, zieleniami, błękitami. Wyjątek stanowi wspomnienie dnia na plaży, uwiecznionego na czarno-białej fotografii. A co w warstwie dźwiękowej? Rozmowy o czasie i przemijaniu są uzasadnione sytuacją bohatera, powracającego we wspomnieniach do szczęśliwych chwil z Jimem, ale brzmią nieco pretensjonalnie i czasem osuwają się w banał. Również muzyka Abla Korzeniowskiego, choć piękna i przejmująca, może zirytować nadmiarem i nachalnością, bo akompaniuje najdrobniejszym zdarzeniom w ramach fabuły.
Historia uczucia George’a i Jima, opowiadając o związku homoseksualnym, jest uniwersalnym traktatem o szczerym, czystym i silniejszym od śmierci uczuciu. Orientacja seksualna bohatera nie ma większego znaczenia, choć George wygłasza do studentów przemowę o strachu jako mechanizmie wyodrębnienia mniejszości w społeczeństwie. Nad erotycznym aspektem tej miłości (tylko jedna, subtelna scena muśnięcia warg kochanków) góruje spokojne porozumienie, przejawiające się w rozmowach prowadzonych leniwie na kanapie albo plaży. Tytułowy „single man” jest nie tyle samotnym mężczyzną, co pojedynczym człowiekiem – film Forda ilustruje wręcz mit o szczęśliwej istocie rozdzielonej na dwie połowy przez zazdrosnych bogów. Postać przyjaciółki George’a, Charley (Julianne Moore), niespokojnie trzepoczącej się między zgodą na starość i samotność, a niemożliwym uczuciem do homoseksualisty, jest również przykładem człowieka obumierającego bez miłości, z tą różnicą, że George odnalazł swoją połówkę i utracił ją, a życie Charley to historia złych wyborów i niespełnienia.
„Samotny mężczyzna” rozgrywa się w przestrzeni zderzeń młodości i starości, życia i śmierci, miłości i opuszczenia. Reżyser z dramaturgicznym taktem i wizualnym gustem dotyka tematów ostatecznych, nie bojąc się przełamać powagi dowcipem i omijając pułapki stereotypu. Fantastycznie poprowadził aktorów, którzy (cała trójka!) zagrali jak w natchnionym transie, poruszając się wśród najwyższych emocjonalnych rejestrów, ani razu nie popadając przy tym w przesadę. Tom Ford nie skorzystał z taryfy ulgowej dla debiutantów.

Jagoda Janowska

„Samotny mężczyzna” („A Single Man”)
Reżyseria: Tom Ford, scenariusz (na podstawie powieści Christophera Isherwooda): Tom Ford, David Scearce, zdjęcia: Eduard Grau, Muzyka: Abel Korzeniowski, obsada: Colin Firth, Julianne Moore, Matthew Goode, USA 2009.