poniedziałek, 28 lutego 2011

Pooscarowy blues


No tak. Królem filmowego roku 2010 okazało się "Jak zostać królem", lukrowana i infantylna czytanka dla ludzi, którzy pragną, aby w kinie wystająca z ekranu dłoń nieustannie głaskała ich po pełnych codziennych trosk główkach. "Kino papy", jak powiedział obecny w studiu Canal+ Juliusz Machulski.

Można by przeboleć taką decyzję, gdyby tegoroczna gala była paraolimpiadą - wtedy jednooki i jąkający się król mógłby rzeczywiście rządzić ślepcami, w końcu rewelacyjna kreacja Colina Firtha i bardzo dobra Geoffreya Rusha zapewniały w czasie seansu pewną satysfakcję. Tak się jedno złożyło, że w tym roku w głównej kategorii nominowane było m.in "Social Network" - szwajcarski zegarek, który za dziesięć lat będzie świadectwem swoich czasów - a także przedziwny, mieszający ckliwość z podskórną ironią western braci Coen. Był tam też cholernie zimny, przywodzący na myśl prozę Cormaca McCarthy'ego dramat "Do szpiku kości", był też może nie wybitny, ale bardzo przyjemny półtoragodzinny teledysk Danny'ego Boyle'a zatytułowany "127 godzin". Zwycięstwo "Króla" w kategoriach "najlepszy film" i "najlepsza reżyseria" budzi pytania rodem z prozy Philipa K. Dicka. Czy to, co widzimy, jest prawdą? Czy król jest nagi, czy może po prostu mamy flashbacki po kwasie?

Spójrzmy: bohaterem "Jak zostać królem" jest koleś z królewskiej rodziny, który od dziecka się jaką i jest przez to jednym wielkim kłębkiem kompleksów i neuroz. Na szczęście w jego życiu pojawia się logopeda-pan kleks, który niekonwencjonalnymi metodami rozsupłuje ten węzeł gordyjski dziecięcych traum. Król - egocentryczny, manieryczny, zachowujący się, jak rozkapryszony gówniarz - na każdym kroku poniża swojego lekarza, wiadomo - ja król, ty poddany, hierarchia musi być. Kończą oczywiście jako przyjaciele, w postsricptum dowiadujemy się nawet, ze cierpliwy logopeda zainkasował od wdzięcznego monarchy jakiś tam order. Klawo. Gdyby tego było mało, to na tle mamy jeszcze widmo II wojny światowej i obdarzonego wybitną dykcją Adolfa Hitlera. Najbardziej w tym wszystkim przeraża jednak króla to, że z okazji zbrojnego konfliktu będzie musiał wygłosić przemowę do ludu brytyjskiego i pewnie znowu zbłaźni się ją-ją-jąkaniem. Na szczęście nie błaźni się i film kończą oklaski, które rozbrzmiewają po tym, jak bohater porywa naród swoimi ukrytymi zdolnościami oratorskimi, a w międzyczasie Adolf Hitler urządza sobie właśnie Tour de Pologne. Wszystko byłoby w porządku - w końcu nietrudno uwierzyć, że możni tego świata to miłośnie wpatrzeni we własne tyłki buce - ale wciskanie widzowi takiej historii jako "wzruszającej opowieści o przyjaźni i przełamywaniu własnych słabości" ma surrealistyczny posmak.

No nic. Przynajmniej wszechmocny Przypadek spłatał królowi figla - jak się okazało, w tym samych plenerach co rzeczony film kręcono tuż przedtem gejowskiego pornola. Liczymy w takim razie na subwersywny homoseksualny remake. Mamy już nawet propozycję tytułu - "King's Oral". W nowej wersji logopeda powinien mieć wygląd Słodkiego Transwestyty z 'Rocky Horror Picture Show" i ukrywać w swoich stringach kilka magicznych przyrządów i płynów przeciwko jąkaniu. Taki film dopiero zasłużyłby na Oscara.

p.m.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Posesyjny blues


Przeżyliśmy sesję. W powietrzu opada bitewny kurz, a my liżemy jeszcze rany, zbierając siły do podbicia cyberprzestrzeni powstającą właśnie stroną "16mm". Wraz z kolejnymi wpisami w indeksie przychodzi jednak smutna refleksja: czas wypłukuje z pewnych wydarzeń magię i suspens.

Ostatnia sesja w życiu nie budzi takiej paniki jak pierwsza; z czasem radość ze zdobywania dobrych ocen ostyga i zmienia się w chłodne przeliczanie średniej w nadziei na zdobycie stypendium naukowego lub w ordynarny tu-mi-wisizm. Podobnie jest z nagrodami przyznawanymi w filmowym świecie. Dopiero co skończył się festiwal w Berlinie, na horyzoncie majaczy oscarowa gala, ale emocje nie sięgają zenitu. Chociaż większość nominowanych filmów widzieliśmy już w kinie lub kupiliśmy na cyfrowym pchlim targu za cenę prądu, to trudno trzymać za nie kciuki - rozdęta przez zwiększoną ilość nominacji, skompromitowana absurdalnymi decyzjami impreza przypomina właśnie kolejną z rzędu sesję, którą zalicza się już z pewnym znudzeniem. Będzie trójka czy piątka, będzie statuetka, czy skończy się tylko na nominacji - ważne tylko, aby po wszystkim wlać w siebie kilka litrów piwa i obudzić we własnym łóżku, z portfelem i wszystkimi zębami na swoim miejscu.

Być może ten wpis stanowi świadectwo wejścia w mentalną smugę cienia, ale dobrze jest przynajmniej wiedzieć, że istnieją osoby, które od początku do końca nie dbają o wyróżnienia. Robert Rodriguez od wielu lat kręci niechlujne, niezbyt mądre, ale bardzo wesołe filmy i wydaje się być z tego faktu całkowicie zadowolony. Dopiero co stworzył pięciominutową reklamę Nike, na której jak na dłoni widać, że ten koleś po prostu doesn't give a shit. Gorąco polecamy ten filmik, także ze względu na pojawiających się w nim gości.