Prezentujemy premierowy tekst nowego działu "16mm", w którym pisać będziemy o najnowszych poczynaniach kina niezależnego. Nazwę działu - "Obrońcy Niezalu" - zaproponowała królowa całego rapu, Ola Graczyk. Sam pomysł rubryki pochodzi od Ani Bielak, która też tekstem o mumblecore movies wprowadza nas gładko w obszar zagadnień amerykańskiego niezalu ostatniego pięciolecia.
Amerykańscy Niezależni. Po Cassavetesie, Mumblecore
Niepokorne kino niezależne nie poddaje się łatwym kategoryzacjom. Filmowcy nie chcą być szufladkowani w ramach określonego nurtu. Jeśli jednak przez takowy mają się definiować, podkreślają, że nie popadają w żadne ograniczenia. „Nie tworzymy niczego na wzór Dogmy’95, nie mamy lidera ani zasad” – powiedział reżyser i aktor Mark Dupplas podczas festiwalu South by Southwest odbywającego się corocznie w Austin w Teksasie. Nie zmienia to faktu, że w amerykańskiej prasie filmowe poczynania grupy niezależnych twórców stały się rozpoznawalne dzięki produkcjom takim jak „Humpday” (2009) Lynn Shelton, nagrodzonym na festiwalu w Sundance przez Jury, a w Polsce dzięki „Pocałunkowi o północy” (2007) Alexa Holdridge’a – uhonorowanemu Grand Prix podczas drugiej edycji Off Plus Camery czy wreszcie „Go Get Some Rosemary” (2009) Josha i Benny’ego Safdie, pokazywanego w Konkursie Głównym minionego krakowskiego festiwalu. Wpisują się one bowiem w nurt nazwany Mumblecore przez Andrew Bujalskiego w „indieWIRE” po festiwalu South by Southwest w 2005 roku. Reżyserzy zyskali przy okazji miano Slackavetes dzięki dziennikarzom, którzy swój wykoncypowany termin ukuli odnosząc się do metody twórczej Johna Cassavetesa i koncepcji neo-slacker generation, wykorzystywanej przez Richarda Linklatera czy Kevina Smitha do portretowania ludzi dwudziestokilkuletnich, których apatia i swojego rodzaju lenistwo wpycha w obręb tzw. antymaterialistycznej kontrkultury.
Jakkolwiek twórcy wrzucani do jednego worka opatrzonego znajomą festiwalowej publiczności etykietką odżegnują się od reguł, są elementy stanowiące nie tylko wspólny mianownik filmów, ile esencję ruchu, który staje się niezwykle widoczny wśród niezależnych autorów. Mumblecore movies w ogromnej większości redefiniują przede wszystkim koncepcję kina drogi. Podróże, w które wyruszają bohaterowie, reżyserzy ograniczają bowiem do pokonywania przez nich dystansu między nowojorskimi ulicami i (nie)oswojonymi przestrzeniami cudzych mieszkań. Filmem tego typu jest właśnie „Pocałunek o północy” czy niewspomniany wcześniej „Quiet City” (2007) Aarona Katza, którego bohaterowie – Jamie (Erin Fisher) i Charlie (Chris Lankenau) wpadają na siebie na dworcu kolejowym i mijając Coney Island, wchodzą w przestrzeń zdefiniowaną przez codzienność, a nie mit, by rozpocząć wędrówkę, u kresu której nie czeka spełnienie amerykańskiego snu. Widzowie, którzy chodzą do kina licząc na swojego rodzaju eskapizm, nie odnajdą go bowiem w filmach reżyserów, którzy czerpią historie z własnych biografii, by pokazać prawdziwego człowieka stającego twarzą w twarz z mało efektownymi problemami życia codziennego.
Spojrzenie z dystansu na zawiłości relacji między ludźmi wchodzącymi dopiero w dojrzałość stanowi jednak duży atut młodych reżyserów, którzy zdają się spoglądać na wiele sytuacji z perspektywy wieku średniego. Znakomitym przykładem tego typu obserwacji jest bez wątpienia wspomniany wcześniej film Josha i Benny’ego Safdie „Go Get Some Rosemary”. Lenny (Ronald Bronstein), bohater pierwszego wspólnie zrealizowanego przez braci projektu, nie zauważył, kiedy zabawa przerodziła się w grę o wyższą stawkę – własną dojrzałość. Nie dopadł go więc kryzys wieku średniego, a ojcostwo nie zmieniło niczego w jego bezpretensjonalnym zachowaniu. O ile jednak film w niezwykle zabawny sposób polemizuje z cukierkowymi hollywoodzkimi komediami o rodzinnych perypetiach, o tyle bracia Safdie znakomicie rysują w nim przede wszystkim dramatyczny portret bez wątpienia starszego od nich mężczyzny, który znacznie lepiej czuje się jako kumpel swoich kilkuletnich synów, niż ich ojciec.
Niezależni reżyserzy starają się bowiem specjalizować w portretowaniu postaci nie poddających się prostym klasyfikacjom; bohaterów, których lekkomyślność zdaje się nie mieć granic, a dorosłość nie przychodzi wraz z wiekiem. Eleonore Hendrics, odtwarzająca kobiecą postać w „Go Get The Rosemary”, pojawiła się również w poprzednim, nieco mniej udanym filmie Josha Safdie „The Pleasure of Being Robbed” (2008) – pełnometrażowym debiucie reżysera pokazywanym podczas festiwalu w Cannes. Jej ówczesna postać o imieniu Eleonore – niegroźna kleptomanka żyjąca wedle własnych reguł, nierozważna, czasem trochę bezmyślna, stanowiła swoiste alter ego Lenny’ego. Mężczyzny, który zatrzymał się w przestrzeni stworzonej z fragmentów dziecięcych wyliczanek, trochę niczym główny bohater filmu „Maminsynek” (2008) Azazela Jacobsa, który utknął w domu swoich rodziców (w ich rolach autentyczni Flo i Ken Jacobs) , w miejscu niespełnionej młodości.
Codzienne wydarzenia i odniesienia do realnego życia filmowców nader często stanowią zresztą główną oś, wokół której oscylują bohaterowie mumblecore cinema. Zwykle są nimi młodzi ludzie około dwudziestego roku życia, którzy poszukują swojej tożsamości poprzez kontakt z drugim człowiekiem – tak samo wrażliwym, czasem nieco bardziej zagubionym. Wplątują się w relacje, których przypadkowość wytwarza pewność tego, że szczerość między ludźmi jest możliwa i potrzebna jako sposób na opowiedzenie siebie de facto sobie samemu.
Tego typu sytuacja jest znamienna przede wszystkim dla filmu Aarona Katza „Dance Party, USA” (2006). Zaskakuje w nim otwartość, z jaką Gus (Cole Pensinger) opowiada Jessice (Anna Kavan) o gwałcie, którego dopuścił się po pijanemu na imprezie. Zadziwia dojrzałość wyznania wpisanego w kontekst przypadkowej rozmowy na tytułowym dance party. Katz nie przydaje jednak obrazowi gatunkowej ciężkości, nie konstruuje dramatycznych splotów wydarzeń, które w prymitywny sposób szantażowałyby widza podatnego na emocjonalną identyfikację z sytuacją. Oba filmy fabularne Aarona Katza, bez wątpienia potwierdzają także, że młody reżyser z Portland wierzy w naturalistyczne dialogi improwizowane na planie przez nieprofesjonalnych aktorów. Zarówno w filmie „Dance Party, USA” jak i rok późniejszej produkcji „Quiet City”, reżyser wykorzystuje technikę długich ujęć zdejmowanych kamerą z ręki, których proweniencję odnaleźć można w dekadzie cinéma-vérité.
Jednym z głównych wątków charakterystycznych dla Mumblecore Cinema jest więc podejmowanie prób skomunikowania się z drugim człowiekiem – często zapośredniczonych przed medium, które w takim samym stopniu pomaga nawiązać kontakt, jak i zdradza tego, który wierzy w technologię. Próbkę tego Kyle Patrick Alvarez zaserwował swojemu bohaterowi Davy’emu w filmie „Easier with Practice” (2009), nagrodzonym przez dziennikarzy podczas tegorocznej edycji Off Plus Camery. Davy, który jako pisarz żyje w świecie fikcji, znacznie lepiej czuje się w przestrzeni, która nie wymaga fizycznej bliskości. Wyjeżdżając w podróż na zachód, autor opowiadań próbuje co prawda doświadczyć życia, jakiego wizję roztoczył przed nim Jack Kerouac, jednak niczym amerykański pisarz w powieści „W drodze”, powinien raczej przyznać, że „nie ma nikomu nic do zaoferowania poza własnym zamętem w głowie”. W zamian dostaje jednak od losu próbkę tego, czym stają się relacje międzyludzkie pięćdziesiąt lat po czasie, kiedy triumfy święciła beat-generation, a miłość nie obywała się bez patrzenia i dotykania.
Telefon i Skype rozczarowują jednak tego, który zaufał w szczerość zapośredniczoną przez medium. Davy zbudował bowiem swój świat z fragmentów fikcji. Niestety poszczególne elementy układanki nie pasowały do siebie niczym puzzle, z których przy odrobinie sprytu i cierpliwości złożyć można spójny obraz. O ile zakończenia historii nie trudno nie przewidzieć, o tyle reakcja bohatera na obrót wydarzeń pozostaje niezwykle zaskakująca. Może jest taką tym bardziej, że Alvarez zaczerpnął swoją opowieść z rzeczywistości.
Jako młody twórca, reżyser nie waha się bowiem mówić, iż w dużym stopniu chce i próbuje opowiadać o sobie, własnych wątpliwościach i pragnieniach. Jego bohater kłamie w tej kwestii, całkowicie zaprzeczając podobnemu stwierdzeniu, lub nieco pretensjonalnie przytakując, że „przecież wszyscy tak robią”. Alvarez wydaje się być szczery w każdym aspekcie swojej pracy. Jak sam przyznaje, chciał zrobić film z gruntu osobisty. Podjął temat seksualności, ale nie skupiał się w takim stopniu na problemach związanych z płcią społeczno-kulturową, co na głęboko intymnej próbie zaakceptowania i zrozumienia bohatera przez samego siebie. Nie rezygnując z obecności głównej postaci w żadnej ze scen, chciał doświadczenie Davy’ego uczynić całością, poza którą niewiele jest już do pokazania.
Prawda, która rodzi się z własnych przeżyć, stanowi sedno reżyserskich starań o autentyzm historii opowiadanych w nurcie Mumblecore. Szczerość w stosunku do siebie i widzów bywa zaś zaletą, za którą cenimy młodych twórców, i powodem dla którego przymykamy oko na ich błędy oraz brak doświadczenia.
Anna Bielak /ana.bielak (at) gmail.com/
środa, 30 czerwca 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz